sobota, 20 lipca 2013

#30

Na dworze było jeszcze ciemno kiedy zadzwonił budzik. Wyłączyłam go szybko by nie obudzić leżącego po drugiej stronie pokoju kuzyna. Chwyciłam za kosmetyczkę i poszłam do łazienki się umyć. Wróciłam po ciuchy, w które od razu się ubrałam i poszłam do kuchni usmażyć sobie chleb na patelni. Grzanki zapiłam ciepłym kubkiem kakao i wyjrzałam przez okno, by ostatni raz nacieszyć oczy spadającym śniegiem. Ubrałam Ugg'i i kurtkę i wyszłam na podwórko, gdzie przy asyście psów ulepiłam bałwana. Na głowę założyłam my miskę z zamarzniętą w środku wodą, a jako nos wbiłam mu w środek twarzy kawałek patyka. Wróciłam się do domu po aparat i zrobiłam mojemu tworowi kilka zdjęć, by pochwalić się później chłopakom.
 Siedziałam na jednym z odśnieżonych stopni schodów prowadzących na taras i piłam kolejny kubek gorącej czekolady. Chwyciłam za leżący na moich kolanach aparat, przetarłam zmarznięty obiektyw po czym włączyłam program nagrywania w urządzeniu. Skierowałam obiektyw na swoją twarz i zaczęłam nagrywać.
 - Cześć chłopcy. Siedzę sobie właśnie na schodach, temperatura spadła poniżej -10 stopni Celsjusza i piję sobie kakao. Ulepiłam sobie bałwana z nudów - obiektyw pokierowałam na bałwana. -  Strasznie tu nudno bez was, tęsknię. Do zobaczenia kiedyś. Kocham was - wcisnęłam przycisk i zakończyłam nagrywanie.
 Wzięłam kubek, aparat i weszłam do domu. Rozebrałam się, odpaliłam laptopa, zgrałam filmik z aparatu i wstawiłam je na swój profil na twitterze.
 Na zegarze wybiła ósma i nagle dom ożył. Do wyjazdu na lotnisko zostało mi kilka godzin, czas zacząć ostatnie poprawki. Sprawdziłam, czy w walizkach jest wszystko i wyniosłam je do kuchni. Do torby spakowałam aparat, laptopa i wszystkie niezbędne mi w samolocie rzeczy.
 - Jesteś gotowa? - do kuchni weszła od rana uśmiechnięta ciocia.
 - Tak. Tylko boję się o te opóźnienia. Wczoraj pisałam do Johna w tej sprawie, ale nie wiem czy otrzymał wiadomość.
 - A mamę poinformowałaś?
 - Nie, bo to ma być niespodzianka - oblizałam spękane od zimna usta.
 - Aaa, zapomniałam. Jadłaś już śniadanie?
 - Tak. Zrobiłam sobie grzanki - wskazałam na stojącą na gazówce patelnię. - I ulepiłam wam bałwana.
 - Długo to on pewnie nie postoi - oznajmiła.
 - Dlaczego?
 - Psy mu podgryzą nogi a później zjedzą jego głowę.
 - To one jedzą śnieg?
 - Pewnie, że tak. Te psy są głupie.
 - Ale kochane - wtrąciłam.
 - Kochane może i są, ale nieznośne - ciocia wyjrzała na termometr. - Długo siedziałaś na dworze?
 - Nie wiem, może z godzinkę. A czemu?
 - Bo nie chcę cię do domu wysłać chorej.
 - Jak się nie rozchorowałam po spędzeniu jakiegoś czasu na dworze w shortach i Vansach to się nie rozchoruję po siedzeniu godzinę na dworze w kurtce i kozakach - ciocia podeszła do mnie i sprawdziła temperaturę mojego ciała. Z zawodu była pielęgniarką, więc raczej wie, co robi.
 - Masz lekko ciepłą głowę...
 - Bo wypiłam dwa kubki gorącego kakao. To dlatego.
 - No nie wiem... Powinnaś jakieś tabletki wziąć na to - kobieta podeszła do szafki, z której wyjęła najmocniejsze tabletki n przeziębienie, którymi nafaszerowała mnie jak indyka na Święto Dziękczynienia w USA.
 - Nic mi nie będzie - starałam się przekonać ciocię, jednak na próżno.
 - Muszę mieć pewność, że pojedziesz zdrowa.
 - To jak w samolocie się źle poczuję to poproszę stewardessę o jakieś tabletki, dobrze? A jak dolecę do Melbourne to napiszę cioci jak się czuję, ok?
 - No dobrze - szatynka schowała opakowanie do szafki.

 Siedziałam w kuchni i rozmawiałam z rodziną na wszystkie nie poruszone wcześniej tematy. Ciocia otworzyła opakowanie ciastek i przyrządziła kakao dla nas wszystkich. Te dwie godziny zleciały nam bardzo szybko.
 Rozległo się szczekanie psów i po chwili dało się słyszeć trąbienie samochodu.
 - To chyba po mnie... - orzekłam i wskazałam kciukiem za siebie. Tak jakby nie wiedzieli, że chrzestny przyjechał zawieźć mnie na lotnisko. - Co zrobić z kurtką i butami?
 - Jedź tak na lotnisko. Później zostawisz to u Zibiego w samochodzie a ja raz po to wpadnę do nich i odwiozę do domu - ciocia uśmiechnęła się czule. Było widać jak zaszkliły jej się oczy.
 - Nie płacz - załamał mi się głos. - Będzie dobrze. Dojadę cała i zdrowa... - przytuliłam się mocno, a kuzyni wynosili moje walizki do auta.
 - Napisz Maciejowi na facebook'u kiedy dolecisz - otarła łzy.
 - Obiecuję - chwyciłam torbę podręczną i wyszłam z domu. Na zewnątrz pożegnałam się jeszcze z Maciejem, Damianem i wszystkimi obecnymi na podwórku stworzeniami.
 - To jak, jedziemy? - zapytał mężczyzna opierając ręce o biodra.
 - Tak - kiwnęłam głową i wsiadłam do pojazdu. Pomachałam domowi ręką i odjechaliśmy.
 W trakcie drogi na lotnisko robiłam jeszcze kilka zdjęć, by pokazać chłopakom inne zakamarki Polski, które mam za oknem. Chciałabym pokazać im moją ojczyznę z lepszej strony, nie z takiej jakiej ja ją widzę.
 - Nie żal ci wyjeżdżać? - zagadnął ojciec chrzestny. - Zostawiać rodziny i przyjaciół?
 - Z jednej strony jest żal, bo tam nie mam rodziny przy sobie. Z drugiej strony tam mam więcej przyjaciół niż tutaj. Tu miałam tylko trzech, z czego tylko z Vicky i Eweliną się tak przyjaźniłam, Boguś to nie bardzo. Urwał mi się z nim kontakt po gimnazjum i nie wiem co porabia. W Melbourne mam Jai'a, Luke'a, Jamesa, Beau i Daniela. Oni nawet nie chcieli bym wyjeżdżała. Tu tylko Vixon mi tak mówiła, z przyjaciół oczywiście.
 - Będziesz pisała do nas?
 - Będę wysyłała pocztówki - uśmiechnęłam się. - Pocztówki i listy, lepiej to wygląda jak się dostaje. Taki powrót do czasów, w których mnie jeszcze na świecie nie było. Można się poczuć kilkanaście lat młodziej.

 Wjechaliśmy na teren lotniska. Zdjęłam płaszcz i przebrałam Ugg'i na lekko już zniszczone Vansy. Zimowe rzeczy zostawiłam w samochodzie, z którego bagażnika Zibi wyjął moje walizki. Przewiesiłam torbę przez ramię i wzięłam od mężczyzny jeden z pakunków.
 W hali było ciepło. Z torby wyjęłam lekko pognieciony bilet i czekałam na wezwanie do odprawy. Chrzestny rozglądał się po lotnisku jak mały chłopiec. Dla mnie to już nie była żadna nowość. Bardziej już rutyna, mimo, że będę leciała samolotem dopiero trzeci raz.
 - "Osoby udające się do Melbourne proszone są na odprawę przy bramce numer 4" - z głośnika dało się słyszeć polecenie.
 - To trzymaj się w tej Australii. I pisz często - mężczyzna przytulił się do mnie po czym poprawił okulary na nosie.
 - Obiecuję - wzięłam wszystkie walizki, pomachałam Zibiemu i udałam się na odprawę.
 Położyłam bagaże na taśmę do prześwietleń, a wszystko co miałam w torbie podręcznej wyłożyłam do koszyka. Przez bramkę przeszłam bez problemu. Strażnicy sprawdzili moje dokumenty, wzięli bilet i wydali mi moje rzeczy z torby.
 - Życzymy miłego lotu - sympatyczna kobieta zza lady oddała mi mój paszport.
 Usiadłam na ławce i czekałam na swój samolot. Po piętnastu minutach rozległ się sygnał uprzedzający komendy.
 - "Osoby udające się do Melbourne proszone są o zachowanie spokoju. Samolot spóźni się o godzinę"
 - No świetnie! - powiedziałam do siebie.
 Z kieszeni spodni wyjęłam jakieś drobniaki, za które w automacie kupiłam kubek gorącej herbaty. Weszłam na twittera w telefonie. W interakcjach miałam kilka wiadomości między innymi od chłopaków: "My za tobą również tęsknimy"; "Wracaj szybko". Przeczytałam jeszcze wiadomość od Daniela: "Nieważne gdzie jesteś i tak cię kocham". Serce zrobiło się miękkie. Miałam ochotę im napisać, że już za kilka dni się z nimi spotkam, ale nie mogłam. Ah, nie umiem trzymać tajemnic! Ale tym razem musiałam! Nie mogłam nawet napisać jakiegokolwiek tweeta, ponieważ pod wiadomością wyświetliło by się miejsce mojego aktualnego pobytu.

 Minęła godzina a mój samolot był polewany wodą. Ponownie rozległ się dźwięk informacyjny.
 - "Pasażerowie lotu do Melbourne w Australii proszeni są o wejście na pokład" - zerwałam się z miejsca, chwyciłam torbę i udałam się w kierunku przejścia do samolotu.
 Zapięłam wcześniej pasy i wyjęłam aparat. Chciałam zrobić ostatnie zdjęcie w Polsce.
 - "Za chwilę startujemy" - stewardessa nadała sygnał przez mikrofon pokładowy.
 Nie mogłam się doczekać zobaczenia zaskoczonych min chłopaków!
 Rozsiadłam się wygodnie w fotelu i wyjrzałam przez okno. Pracownicy lotniska zwalniali pas startowy. Zaczęłam ostatnie odliczanie do lotu.
 Maszyna zaczęła przyspieszać i lekko unosiła się w górę. Samolot zaczął się trząść, na mojej twarzy malował się lekki uśmiech. Kilka godzin i zobaczę moje ukochane twarze. Wznieśliśmy się kilometr ponad ziemię i samolot zaczął naprowadzać się na południe. Byłam prze szczęśliwa, że nie było żadnych większych problemów z wystartowaniem. W końcu w Polsce jest wszystko możliwe, prawda?
 Po pół godzinie byliśmy nad Morzem Śródziemnym. W tym miejscu najczęściej zasypiam, jak zresztą i tym razem.

 Otworzyłam oczy i wyjrzałam przez okno. Pod nami było widać chmury, pomiędzy którymi dało się zauważyć pustynię. Obok mnie nie było nikogo, komu mogłabym się zapytać o to, gdzie jesteśmy. No ba, pewnie by mi jeszcze odpowiedziano, że w samolocie jakieś 8000 kilometrów nad ziemią. Spojrzałam na zegarek i uznałam, że ta pustynia, którą przed chwilą widziałam to północno-zachodni skrawek Australii.
 - "Za pół godziny lądujemy" - odezwała się stewadressa.
 Wyjęłam z torby paczkę żelek, które zjadłam po chwili.
 Zapięłam pasy i niecierpliwie czekałam na lądowanie. Lot trwał 3 godziny dłużej niż ostatnio. Miałam nadzieję, że John czeka na mnie gdzieś na lotnisku. Nie miałam ze sobą karty SIM z Australijskim numerem telefonu, więc nie miałam jak się z nim skontaktować. Nie znałam też jego numeru na pamięć, by zadzwonić z budki.
 Samolot zaczął kołować, a ja podrywałam się z siedzenia. Nie chciałam czekać, by jako ostatnia wyjść z samolotu. Chciałam jak najszybciej zobaczyć Johna, mamę, Pandę i przyjaciół.
 - John! - krzyknęłam kiedy tylko zobaczyłam ojczyma w hali. Szybko podbiegłam do niego i rzuciłam się mu na szyję. - Jak dobrze cię widzieć!
 - Ciebie również mała! - uśmiechnął się. - Wypoczęłaś?
 - Tak! Nawet bardzo! - poprawiłam torbę na ramieniu.
 - A bardzo się za nami stęskniłaś?
 - Oczywiście, że tak! A mama? Co z nią?
 - Ma się dobrze. Cały czas zastanawiała się co robisz.
 - Marta już przyleciała? - zastanawiałam się.
 - Nie, jutro przyleci - odpowiedział i z taśmy zdjął moje walizki.
 - Załatwiłeś stroje?
 - Tak, wszystko jest u mojego kolegi. Teraz do niego pojedziemy i posiedzimy parę godzin, aż się ściemni. Przy okazji weźmiemy twoje kartony z rzeczami.
 - A jaką dałeś mamie wymówkę? - dopytywałam prowadząc jedną z walizek.
 - Jestem u przyjaciela na weselu i pracuję.
 - Gdzie garnitur, monsieur? - uśmiechnęłam się.
 - Wisi w samochodzie. Chodźmy - wyszliśmy z hali i doszliśmy do mojego ukochanego oliwkowego Jeep'a. Pogoda na dworze była cudowna, około trzydziestu stopni, lekkie zachmurzenie, chłodny wiatr. Prawie zapomniałam o zmianie kierunku ruchu i usiadłam na miejscu kierowcy. W samochodzie opowiadałam Johnowi o pobycie w Polsce, o rodzinie, przyjaciołach i śniegu, którego zapewne nigdy nie widział na oczy.

 U kolegi byliśmy już od godziny. Moje pakunki były z tyłu w samochodzie, więc czekałam już tylko aż się ściemni. Ojczym ze swoim kompanem oglądali mecz, a ja siedziałam, jadłam żelki i korzystałam z darmowego wifi.

 - Dobra, my lecimy do domu - z mojego zajęcia wyrwały mnie magiczne słowa Johna. Odłączyłam aparat od laptopa po czym wszystko schowałam do torby i podziękowałam mężczyźnie za trzymanie moich rzeczy.
 - Jak one wyglądają? Te stroje? - zapytałam kiedy już siedzieliśmy w aucie.
 - Tak jak powinny.
 - To dobrze. A co z chłopakami? Rozmawiałeś z nimi? - zapytałam cała podekscytowana.
 - Daniel codziennie przychodził i się pytał kiedy wrócisz. Jak jakiś psychiczny, codziennie pod wieczór przychodził. Normalnie żal mi go było, chciałem mu powiedzieć że przyjeżdżasz a...
 - Ani mi się waż! - przerwałam mu i zagroziłam palcem.
 -...Ale mu nie powiedziałem, bo wyobraziłem sobie jego minę jak cię zobaczy w stroju Pomocnicy Mikołaja - zaśmiał się.
 - Wpadłam na ten pomysł w sklepie na zakupach - ucieszyłam się. - Jestem genialna!
 - No powiedzmy. A teraz słuchaj. Skręcimy tu w tą uliczkę i przebiorę się w garnitur. Później wejdę do domu i powiem że na dzisiaj już skończyłem i powiem że mam dla niej niespodziankę od mojego przyjaciela.
 - Nie zabrzmi to głupio?
 - Nie. I wtedy ty wejdziesz i swoje zrobisz a ja pójdę i przyniosę twoje rzeczy, ok?
 - Ok.

 Byliśmy już w domu na podjeździe. Ojczym ubrany w garnitur zataczał się do domu, by być bardziej realistyczny z powrotem z wesela. Miałam odczekać minutę, wyjść z auta i czekać na przyjście Johna. Nie mogłam się doczekać!

**********
Do zobaczenia za półtora tygodnia :) x

7 komentarzy:

  1. prawie 2 tygodnie bez ''tego'' jak ja to przeżyję

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam nadzieję, że te 1,5 tygodnia czekania odwdzięczy się świetnym 'odcinkiem' :)

    OdpowiedzUsuń
  3. jeśli tak długo cię nie będzie to wstaw póżniej może 2 albo 3 rozdziały a nie jeden

    OdpowiedzUsuń
  4. Za 1,5 tygodnia nie będzie mnie tutaj :(. Będę musiała czekać dłużej.

    OdpowiedzUsuń
  5. No nareszcie jest w Australii! Aż półtora tygodnia? I co ja będę czytać?

    OdpowiedzUsuń
  6. kiedy kolejny rozdział ???

    OdpowiedzUsuń